Prof. Andrzej Nowak: Czy wystarczy mówić po polsku, żeby reprezentować polską kulturę? Odwaga pozostanie wieczna
Arcydowcipny i głęboko mądry w swojej warstwie krytycznej, stańczykowskiej, jeśli można tak powiedzieć, tekst prof. Aleksandra Nalaskowskiego przywołał pamięć o najważniejszym wydarzeniu w dziejach Teatru im. Juliusza Słowackiego: premierę sceniczną „Wesela”. To pozwala mi przejść do sedna mej wypowiedzi, a mianowicie do imperium polskiej kultury. Jedną z najważniejszych i najpiękniejszych bohaterek tego dramatu jest Rachela. Perel Singerówna – tak brzmiało właściwe imię i nazwisko pierwowzoru literackiego. Prawdziwa Rachela, czyli Perel Singerówna, przysięgła, służąc pomocą jako sanitariuszka w legionach polskich w czasie I wojny światowej, że kiedy Polska odzyska niepodległość, ona przyjmie katolicyzm. I – ku rozpaczy swojego ojca, ortodoksyjnego, pobożnego Żyda – przyjęła katolicyzm w nieodległym od tego Teatru kościele Mariackim, przed końcem 1918 r.
Przyjęła polską tożsamość do końca – bo taka jest moc polskiej kultury, głęboko osadzonej w wierze. Ona ukochała ją, jak tylu innych, którzy przyszli do polskości z różnych stron świata – przyszli przez kulturę właśnie. I to warto sobie uświadomić, żeby zastanowić się nad znaczeniem połączenia tych dwóch słów: imperium kultury. Imperium to łacińskie słowo, oznaczające szczególny rodzaj władzy: to jest wojskowa władza wydawania rozkazów, jednoznacznego podporządkowania, w odróżnieniu od pojęcia zwyczajnej władzy politycznej: potestas oraz władzy autorytetu: auctoritas.
Można wiele mówić o prawdziwej wielkości Polski od końca XV w., o wielkości Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego razem połączonych na nowo w 1569 r. Unią Lubelską – w Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Królestwo to było w końcu XV wieku rzeczywiście od morza do morza. Od Bałtyku po Morze Czarne, bo Kaffa na Krymie, znana także jako Teodozja, dziś port i kurort zarazem, poddała się panowaniu króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka. Wiemy, że Polska i Litwa nie zdołały utrzymać tych olbrzymich obszarów, tego ponad miliona i stu tysięcy kilometrów kwadratowych, które wtedy berło Jagiellończyka ogarniało swoim panowaniem. Już wtedy bowiem kilka innych mocarstw próbowało zetrzeć Rzeczpospolitą w proch. Była to nie tylko ówczesna, rosnąca szybko w potęgę Moskwa, nie tylko imperium osmańskie u szczytu swojej potęgi za Sulejmana Wspaniałego, ale również dochodzące do wielkiego znaczenia imperium Habsburgów obejmujące różne części naszego kontynentu, a następnie także pół Ameryki – by wymienić tylko największych rywali Jagiellonów.
Może żałujemy tego, może chcielibyśmy, żeby wróciło to kiedyś, ta potęga, te obszary, choćby te najbardziej z naszą tradycją zrośnięte, ale wielkie moce wokół Polski trzymają ciasno nasze granice. Najważniejsze, że Polska jednak jest, znowu niezależna, silna, znowu zdolna do życia. A sprawiło to nie imperium polityczne, bo każde imperium polityczne w końcu musi upaść – tak jak upadł nawet starożytny Rzym. Jednak Polska zdołała się odrodzić; mogła się odrodzić także jej wspólnota polityczna, choć w innej formie niż dawniej. Mogła powstać na nowo dlatego, że zdążyła zbudować prawdziwe imperium polskiej kultury, które przetrwało różne zawieruchy polityczne. Zręby owego szczególnego imperium zbudowane zostały właśnie w tej epoce, którą obejmuje IV tom „Dziejów Polski”, jaki udało mi się ukończyć na początku listopada 2019 r.
Przypomnijmy: rok 1468, gdy zaczyna się opowieść tego tomu, to czas, kiedy działają na naszej ziemi ludzie uczeni i święci jednocześnie – działają obok tych zwykłych ludzi, którzy może na co dzień nie byli święci, ale też stanowili sól ziemi, tworzyli, budowali podstawę polskiej atrakcyjności. Myślę tutaj o takich ogłoszonych przez Kościół katolicki świętych, jak np. św. Jan Kanty, który na co dzień był w parafii św. Floriana na Kleparzu kantorem. Legendy przypisują mu w związku z tym, chyba niezgodnie z prawdą historyczną, rolę patrona jednej z najważniejszych gałęzi naszej kultury, czyli śpiewu i muzyki. Bo pamiętajmy, że muzyka jest prawdziwą wielkością naszej kultury: od występujących w tym tomie Wacława z Szamotuł czy kapeli królewskiej na Wawelu, aż po Chopina, Szymanowskiego, Kilara. Na pewno nieocenione są zasługi Jana Kantego dla Uniwersytetu Krakowskiego, bez którego złotego wieku naszej kultury by nie było.
Henryk Mikołaj Górecki, jeden z największych współczesnych kompozytorów. Fot. PAP/Roman Koszowski
Z całej galerii świętych mężów, którzy wtedy przez Polskę się przewijali, wymienię jeszcze dwóch. Najpierw błogosławionego Świętosława Milczącego. Ten rzeczywiście milczał. Mieszkał trochę u świętej Anny, trochę przy kościele Mariackim. Złożył śluby milczenia, ale nie zwolnił się od czytania: czytał namiętnie książki, a pamiętajmy, że Kraków był wtedy jedną z europejskich stolic drukarstwa. Tu powstawały pierwsze książki drukowane. Na przykład jednym z pierwszych drukarzy w Londynie był przybysz stąd, konkretnie z litewskiej części połączonych państw Litwy i Polski. W Hiszpanii także początki druku wiążą się m.in. z fachowcami z Polski. Korzystając z niebywałego rozkwitu kultury słowa drukowanego, Świętosław Milczący zgromadził jak na tamte czasy wyjątkowy księgozbiór 33 inkunabułów; dzisiaj każdy z nich jest tyle wart, co najdroższy samochód obecnego marszałka Senatu [Jaguar, model XF, cena nowego modelu od 221 tys. zł w górę – przyp. red.]. Ale nie o tę wartość ekonomiczną chodziło, chodziło o wartość intelektualną zawartą w tym gromadzeniu dobra duchowego. Przyda się ono następnym pokoleniom, bo nie zabierzemy przecież książek ze sobą na drugą stronę, zostawimy je następnym pokoleniom wraz z tym, co w nich zaklęte, tzn. z mądrością słowa. Tak zrobił Świętosław Milczący.
Wymienię jeszcze jednego, nie związanego z Krakowem, ale z Warszawą: Władysława z Gielniowa, bo to jest prawdziwy patron polskiej muzyki, autor cudownych pieśni do dziś śpiewanych. Do dziś można posłuchać jego utworów, wystarczy włączyć YouTube i poszukać tego nazwiska. To jeden z mistrzów naszej duchowości, nie tylko w religijnym wymiarze, ale także w wymiarze kulturalnym czy kulturowym.
Ten czas rozpoczynający się nazwiskami, które tutaj wymieniłem, można by uzupełnić jeszcze skromną modlitwą, skargą zapisaną w tzw. „Lamencie świętokrzyskim”. Skarga Matki, która straciła Syna, skarga Matki Bożej, ale przecież także skarga tylu innych matek, które traciły przez pokolenia synów, skarga żon czy narzeczonych, które traciły swoich ukochanych, tak jak w śpiewanej tutaj pieśni „Bywaj dziewczę zdrowe” z Powstania Listopadowego. Tu chodzi o synów, dla których rywalką wobec miłości łączącej ich z ukochaną matką, dziewczyną czy żoną było umiłowanie niepodległości, była Polska, była walka o dobro wspólne Rzeczypospolitej. Przypominam ten „Lament świętokrzyski”, gdy zastanawiam się nad pierwszym sensem polskiej kultury. Czy jednak chodzi tylko o słowo, o polskie słowo, o ten cudowny polski język, który osiągnie wyżyny już nieprześcignione od momentu, kiedy ubierze je w wersy mistrz z Czarnolasu, Jan Kochanowski? Nikt już piękniej od niego nie potrafi, mogą mu tylko co najwyżej dorównać Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Bolesław Leśmian… Wszyscy korzystamy z tego cudownego słowa do dziś jako natchnienia do lepszej, bogatszej polszczyzny.
Ale czy wystarczy mówić po polsku, żeby reprezentować polską kulturę? Można mówić po polsku i – przeklinać polskość w tym języku. Wiemy, widzimy, słyszymy, że to się niestety dokonuje i to publicznie. Kultura to fundament językowy zbudowany przed wiekami, ale kultura to także coś więcej, coś jeszcze, i to „coś” wyraża ów „Lament świętokrzyski”. Nie przeciwstawia on polskiej kultury kulturze ogólnoludzkiej, bo współczucie, cierpienie, tragedia utraty kogoś bliskiego jest doświadczeniem uniwersalnym. Tak samo poświęcenie dla innych, dla sprawy większej niż pojedyncze życie człowieka jest także doświadczeniem uniwersalnym, nawet wyprzedzającym – w sensie historycznym – chrześcijaństwo, bo sięga czasów Gilgamesza i Hektora, jak to pięknie przypomni w swoim „Przesłaniu Pana Cogito” Zbigniew Herbert. To pamięć poświęcenia, dziedzictwo historii, w której za polskość trzeba płacić; bo tylko coś, co wymaga poświęcenia, nabiera niezapomnianej wartości.
Ten właśnie uniwersalny w swej wymowie „Lament świętokrzyski” uczynił kanwą swego najpopularniejszego utworu jeden z największych współczesnych kompozytorów, Henryk Mikołaj Górecki. Jeśli zastanawiać się, co jest najbardziej rozpoznawalną w świecie wizytówką współczesnej kultury polskiej wysokiej, to na pewno nie będzie to twórczość Olgi Tokarczuk ani żadnego innego współczesnego pisarza, jakkolwiek byśmy ich nie cenili i nie nagradzali. To jest właśnie III Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego, której miliony egzemplarzy – w formie nagrania na płytę kompaktową – sprzedały się w dziesiątkach krajów, i która znana jest we wszystkich większych salach koncertowych świata, a śpiewaczki z Anglii, Chin, Argentyny, Włoch łamią sobie język, bo muszą śpiewać po polsku. Muszą śpiewać po polsku w trzech częściach tej wstrząsającej symfonii.
Nagrobek bp. Wawrzyńca Goślickiego w katedrze poznańskiej.
W pierwszej pojawia się właśnie „Lament świętokrzyski”. W drugiej: pieśń – a właściwie słowa przepisane ze ściany katowni gestapo w Zakopanem, „Palace”, cela nr 3, Helena Błażusiakówna, lat 18. Ona z kolei powtarzała sobie słowa – tak działa pamięć, tak działa kultura polska – zapisane w tradycji literacko-pieśniarskiej II Rzeczypospolitej, a przypisane młodziutkiemu obrońcy Lwowa z roku 1918, Jurkowi Bitschanowi. Helena Błażusiakówna, jak tylu innych z jej wojennego pokolenia, powtarzała tę rolę własnym życiem, nie na scenie, tylko w miejscu swojej śmierci. Trzecia część symfonii Góreckiego to słowa piosenki jeszcze jednej matki – znów, określenie „piosenka” jest nie bardzo właściwe, nieadekwatne, bo to są słowa ubrane w poruszającą każdą duszę muzykę. Słowa matki powstańca śląskiego, z Opolszczyzny, gwarą opolską napisane. Nawet współczesne śpiewaczki rockowe biorą te słowa na warsztat, artystki anglojęzyczne, spoza naszego świata językowego. Po prostu czują ten żar bijący z polskiej kultury, czują to doświadczenie wielopokoleniowego poświęcenia dla wolności, dla chrześcijaństwa, które daje nadzieję poza celę gestapowskiej katowni „Palace” wykraczającą. Nadzieję stojącą ponad groźbą śmierci w powstaniu czy ponad trudami, które ponosimy, wierząc, że coś z nich pozostanie dla następnych pokoleń.
To właśnie jest imperium polskiej kultury, które przekonało Perel Singerównę do pełnego „spolszczenia”. Te doświadczenia można oczywiście odrzucić. Możemy dziś powiedzieć, że przecież nie musimy teraz – na szczęście – umierać, wszyscy się z tego cieszymy, nie musimy do tak patetycznych wzorców się odnosić. A więc może to dziedzictwo polskiej kultury, to imperium już nie działa? Wtedy przychodzi mi na myśl koniec epoki opisywanej w IV tomie „Dziejów Polski” i dzieło biskupa poznańskiego, wcześniej przemyskiego, Wawrzyńca Goślickiego (1538–1607) „O senatorze doskonałym”. To z kolei był – jeżeli można tak powiedzieć – przebój, ale w dziedzinie intelektualno-politycznego rynku europejskiej myśli politycznej wieku XVI i XVII.
To dzieło, „De optimo senatore” (Senator doskonały), zostało przełożone z łaciny, która oczywiście była językiem uniwersalnym, na języki partykularne: angielski, niemiecki, francuski… Kłopoty były w Anglii, bo Anglia była krajem nietolerancyjnym, skrajnie nietolerancyjnym, krajem niezwykle brutalnych, krwawych prześladowań katolików. Rządziła nią wtedy w sposób despotyczny królowa Elżbieta I (znacznie mniej sympatyczna od dzisiejszej królowej Elżbiety II), która być może była wielką monarchinią, ale za cenę pozbawienia podmiotowości swoich poddanych. Oni byli poddanymi, nie obywatelami; w Polsce natomiast byli i rządzili sobą obywatele.
Ponieważ Wawrzyniec Goślicki opisywał obywatelskie życie w Rzeczypospolitej, to w Anglii jego książka wyszła okaleczona, choć posiadała piękny i dumny podtytuł „To the Honour of the Polish Empyre” – tak właśnie Polska została nazwana w podtytule wydania z początku XVII wieku. Nie dajmy się jednak olśnić temu słowu „Empyre”, bo tak Anglicy wyobrażali sobie wspólnotę polityczną – imperium. Oni przyjęli być może słuszną zasadę, która w każdym razie okazała się skuteczna w ich historii, przynajmniej tak się wydawało do połowy XX wieku: „Ex imperio libertas” (możliwość rozkazywania samemu sobie). A więc najpierw zbudujmy polityczne imperium, siłę materialną, która podporządkuje sobie cały świat, wtedy dopiero będziemy mogli stopniowo budować u siebie wolność. I zbudowała Anglia rzeczywiście wielką, wspaniałą cywilizację wolności, ale na pewno jeszcze nie w czasach Elżbiety I.
Dlaczego o tym się rozwodzę? Dlatego, że stoję na deskach teatru, najważniejszego naszego teatru, i kojarzy mi się przypadek, poprzez który Polska trafiła do chyba najpopularniejszego, niezwykle mądrego pod wieloma względami dramatu – tragedii Williama Szekspira „Hamlet”. Pojawia się tam bardzo mało sympatyczna postać ojca Ofelii. Nosi znaczące jak najbardziej imię – Poloniusz. To jest właśnie karykatura biskupa Wawrzyńca Goślickiego – chodzi o wyszydzenie pełnych patosu, antypatycznych frazesów o wolności, o umiejętnym rządzeniu głoszonych przez Polaka-Poloniusza, przebitego później, jak wiemy, szpadą przez kotarę przez tytułowego bohatera tragedii, czyli przez Hamleta. To jest oczywiście ocena Szekspira, politycznego szydercy, który był geniuszem intelektualnym, scenicznym, ale w sensie politycznym był tylko pochlebcą tyranki, czyli królowej Elżbiety I. Nie był obywatelem, był niskim sługą wszechwładnej despotki i poza tę rolę nie był w stanie wyjść w życiu publicznym. Swoimi dramatami był w stanie wybiec w rejony największej artystycznej wolności, ale w postaci Poloniusza wyrażał swą służbę królowej Elżbiecie, wyszydzał właśnie tego, który swoim zwierciadłem „Senatora doskonałego” pokazał, jak w istocie bardzo mało wolnościowy jest ustrój angielski.
I teraz zastanówmy się: czy mamy na Polskę, na polską kulturę patrzeć przez pryzmat, który daje nam do ręki Jan Kochanowski, „Lament świętokrzyski” albo ta pieśń z Powstania Listopadowego „Bywaj dziewczę zdrowe, Ojczyzna mnie woła, / Idę za kraj walczyć wśród rodaków koła”? Czy spojrzymy na naszą kulturę przez załamujący prawdę pryzmat szyderstwa napisanego z powodów politycznych przez zachodniego, choćby największego geniusza? Czy żyjemy kompleksem – jak nas pokażą, jak nas opiszą choćby na kartach dzieł trwałych i ważnych w kulturze światowej, czy też jesteśmy jednak na tyle odważni, by żyć swoim życiem, kultywować swoją kulturę? Bo to nie jest kultura nieludzka, gorsza, peryferyjna, ale to jest kultura, która współratuje istotną część doświadczenia kultury powszechnej, dziś szczególnie zagrożonej. To jest kultura odwagi – na co dzień odwagi cywilnej, ale kiedy trzeba, również tej odwagi, w której narażamy się nie tylko na salwę śmiechu, ale w której można narazić swoje życie.
Dzisiaj najlepszym reprezentantem imperium polskiej kultury nie okazał się żaden z pisarzy, choćby z tych najbardziej utytułowanych, ale okazał się nim kucharz z Londynu, pan Łukasz, który z kłem narwala, czyli mitycznego jednorożca, dał popis prawdziwie rycerskiej odwagi, narażając swoje życie, żeby obalić terrorystę, który mordował Bogu ducha winnych ludzi na moście w Londynie. Tak, to jest część polskiej tradycji, polskiej kultury, którą ten człowiek (nie wiem: może niewiele przeczytał, a może przeczytał bardzo dużo) zachował w swojej pamięci kulturowej, w każdym razie jej istotny przekaz.
Jak już wspomniałem, pięknie wyraził ów przekaz, łącząc kulturę polską z kulturą powszechną, Zbigniew Herbert w „Przesłaniu Pana Cogito”. Mówi, że musimy pamiętać o wzorach Hektora, Gilgamesza, Rolanda, że nawet w tym wieku, którego Herbert nie doczekał, w XXI, odwaga i gotowość do poświęcenia będzie potrzebna. Jak przypominał w innym swoim wspaniałym wierszu – w którym przywoływał Liwiusza, chwalcę imperium rzymskiego – każde ziemskie imperium runie, ale odwaga, którą wykażemy w obronie spraw wiecznych, spraw trwałych, ta odwaga, którą zapisała w centrum swojego doświadczenia, w centrum swojej hierarchii wartości polska kultura, pozostaje wieczna.