Prof. Andrzej Nowak: Jak pisałem IV tom Dziejów Polski
Obywatel Polski nie ma powodu doznawać poczucia klęski
Pisanie tego tomu [IV t. „Dziejów Polski” – przyp. red.] odbywało się trochę na tempo, jak zwykle w wydawnictwie Biały Kruk; trzeba było zdążyć jak najprędzej do Czytelników. Muszę przyznać, że niewątpliwie jest wielką przyjemnością i motywacją dla autora świadomość, że ma odbiorców, którzy czekają na jego książki. Pisanie tej akurat było dla mnie radosnym odkrywaniem różnych nieoczekiwanych aspektów historii naszego Złotego Wieku, często niewidocznych z kart podręczników historycznych. Czytając jak najwięcej, przygotowując ten tom, przekonywałem się wciąż, że określenie „Złoty Wiek” nie jest bynajmniej pustym sloganem.
Kultura i dyplomacja
Jeśli pomyśli się o skali dokonań i wielkości dziedzictwa stworzonego w latach 1468–1572, to czuje się respekt, a przede wszystkim wdzięczność wobec dawnych pokoleń Polaków. To jest czas, kiedy kształtuje się instytucjonalnie i w pewnym sensie obyczajowo nasza kultura, także polityczna, kultura polityczna sejmików, sejmu, udziału obywateli w życiu publicznym. Kultura jakże wtedy dramatycznie inna od tego, co działo się w większości ówczesnych krajów Europy. Warto sobie odświeżyć pamięć o owym arcybogatym życiu politycznym nie tylko Polaków i Litwinów, ale także Rusinów z pochodzenia, a z obywatelstwa Polaków – jak pięknie ujął to Stanisław Orzechowski: gente Roxolanus, natione Polonus. To czas, w którym życie polityczne dało z siebie tak wspaniałe osiągnięcia jak ruch egzekucji praw i dóbr, imponujący przejaw życia obywatelskiego. Nie należy zapominać, iż życie polityczne zawsze się psuje w demokracji, że tylko w systemie totalitarnym nie reformuje się ustroju. Natomiast demokracja, republika, wymaga stałej reformy i taka stała reforma, a raczej autoreforma, udawała się wówczas Rzeczypospolitej.
W dokumentach, które czytałem pisząc tę książkę, wyczuwałem przekonanie tych, którzy mieszkali wtedy w Polsce, że uczestniczą w życiu europejskim – w najlepszym znaczeniu tego pojęcia. Wtedy tysiące Polaków studiowało na uniwersytetach włoskich, niemieckich czy na francuskich (choć tam mniej). Ale także tysiące studentów spoza Polski studiowało wówczas na Uniwersytecie Krakowskim, przynajmniej do połowy XVI wieku. To był czas bardzo żywej, ponadgranicznej wymiany intelektualnej; w poczuciu równoprawnej partycypacji w życiu kulturalnym Europy rozwiązywano zarazem problemy polskiego ustroju, polskiego systemu politycznego, systemu opartego na wolności i samorządzie. Stosowano rozwiązania wg własnych recept, bez oglądania się na zdanie, na opinię, a już zwłaszcza na „porady terapeutyczne” jakichś zewnętrznych wobec Polski ośrodków.
Drugi aspekt, który wydaje mi się szczególnie ważny w tym okresie i który odkrywałem z coraz większym i zachwyceniem, i wdzięcznością dla tamtych czasów, to po prostu rozkwit naszej kultury, w której centrum znalazł się język, słowo, literatura, polska literatura. IV tom zaczyna się od 1468 roku, a pięć lat później zaczynają się dzieje drukarstwa w Polsce, w Krakowie, w klasztorze Bernardynów – Polska była pod tym względem akurat jednym z pionierów w Europie. Przypomnę, że drukarz z Litwy zakładał pierwsze drukarnie w Londynie, inny poddany Kazimierza Jagiellończyka, Polak – w Hiszpanii.
To czasy, które nie tylko bez kompleksów powinniśmy wspominać, ale powinniśmy do nich nawiązywać z poczuciem zobowiązania dla dzieła, które wtedy zostało dokonane. To czasy, w których druk połączył się z debatami sejmikowymi, z żądaniami tam wysuwanymi, żeby językiem publicznych dyskusji stał się język polski, nie tylko łacina – i to stanowiło właśnie podstawę tego sukcesu, jaki był udziałem Mikołaja Reja. Po nim w najwyższe sfery kultury języka wzniósł się Jan Kochanowski. Do tego nawiązuję, dużo o tym piszę, bo wydaje mi się to szczególnie ważne, a w wielu książkach historycznych poświęconych poszczególnym epokom kultura na ogół jest traktowana po macoszemu. Dla mnie kultura stoi w samym centrum opowieści o polskim Złotym Wieku, bo ona jest najważniejszym niewątpliwie dziedzictwem tamtego okresu dziejowego.
Piszę też dużo o historii politycznej i staram się w tej dziedzinie także przedstawić najnowsze ustalenia historyczne. Moje interpretacje nie są jakąś swobodną grą skojarzeń, ale opierają się po prostu na coraz bardziej przekonujących, coraz głębiej wnikających opracowaniach monograficznych moich koleżanek i kolegów, którzy zajmują się szczegółowo tą epoką i zmieniają jej wizerunek. Gdyby odnieść się do tego, co napisał Michał Bobrzyński w swoich „Dziejach Polski” (zwracam uwagę, że jako ich autor był troszkę niedowarzonym smarkaczem – miał zaledwie 27 lat, kiedy poważył się ocenić hurtem krytycznie całość naszej historii, a zwłaszcza jej jagiellońską epokę), albo do wspaniałego eseju, tak błyskotliwie napisanego lat już ponad 55 temu, Pawła Jasienicy „Polska Jagiellonów”, to widzimy, jak dziś jednak dużo więcej wiemy o Złotym Wieku. Obserwujemy bowiem stały postęp badań w historiografii i z tej perspektywy możemy inaczej zobaczyć epokę Jagiellonów. Nie jest to czas kryzysu, upadku – to zupełnie fałszywe spojrzenie. To czas wyjątkowej aktywności kulturowej w naszej historii, jak to już podkreśliłem, ale także rozsupływania bardzo groźnie wtedy zapętlających się wokół państwa polsko-litewskiego geopolitycznych sieci.
Jan Kochanowski (1530–1584) na rysunku Juliusza Kossaka. Fot. Polona
Rozsupływanie właśnie, nie rozcinanie mieczem – to jest charakterystyczne dla omawianych tu lat. To nie jest jeszcze czas wielkiej sławy i chwały militarnej; raptem dwa duże zwycięstwa – dwa na 104 lata – czyli Orsza i Obertyn. Dopiero zaczyna się czas wspaniałych osiągnięć polskiego oręża, ale na razie, powiedziałbym: na szczęście, udawało się większość problemów geopolitycznych rozwiązywać inaczej: przy pomocy dyplomacji, z wykorzystaniem tej siły, tych więzi, które nie pozwalały rozerwać Rzeczypospolitej od środka. Inaczej niż w tylu innych krajach europejskich, które były rozrywane przez spory wyznaniowe po reformacji, w Polsce akurat nie prowadziły one do rozpadu Rzeczypospolitej, ale przeciwnie – do jej umocnienia.
Książka idzie na wojnę
Wojna w kulturze trwa chyba od zawsze, a w każdym razie wyraźnie to widać od końca średniowiecza, kiedy pojawiły się jakby alternatywne wizje rozwoju człowieka wobec tej, która łączyła wcześniej cywilizację łacińską. Pojawiło się istotne pęknięcie. O tym też piszę w IV tomie. To pęknięcie związane z reformacją. Wówczas wojna w kulturze rozgorzała na całego i ona praktycznie od tej pory już się nie kończy, po dzień dzisiejszy trwa. Oczywiście zmieniają się jej formy, zmieniają się argumenty, ale spór o to, co znaczy kultura i jak ma wyglądać model dobrego życia, model człowieka – ten spór trwa.
Wiek XVI w Polsce, konkretnie jego połowa i druga połowa, to wojna w kulturze prowadzona już, zwróćmy uwagę, nowoczesnymi metodami, bo przy pomocy książek.Wcześniej tego nie było, bo nie znano druku. Tu już mamy swoisty pojedynek na książki, wydawane z jednej strony przez zwolenników kalwinizmu, przez zwolenników idei braci polskich, zwanych arianami, przez protestantów, a z drugiej strony oczywiście przez obrońców katolickiej prawowierności.
Ten spór toczy się jednocześnie razem z równoległą debatą o Rzeczypospolitej: czy podziały religijne powinny prowadzić do podziałów wspólnoty politycznej? To jest pytanie, które wtedy się także pojawia i ono znajduje w Polsce negatywną odpowiedź. Na szczęście negatywną, tzn. podziały religijne okazały się płytsze od poczucia wspólnoty politycznej i słabsze od zdolności do prowadzenia rozmowy. Wymiana argumentów zamiast wymiany ciosów okazała się ważniejsza niż niemal we wszystkich innych ówczesnych narodach europejskich, które tak jak Polska zostały podzielone przez spór reformacji z kontrreformacją. O tym właśnie, o tych dwóch aspektach, próbuję pisać, przedstawiać je także trochę w polemice z takim schematem, który często bywa powielany przez publicystów, że Polacy ówcześni mieli płytką religijność i dlatego jakoś się dogadywali, dla świętego spokoju. Tutaj pokazuję, jak fałszywy jest to obraz, jak bardzo dramatyczny charakter miały te spory i jak poważne argumenty były używane i przyjmowane po to, żeby Rzeczpospolita się nie rozpadła, mimo że była to Rzeczpospolita ludzi poróżnionych w wierze.
Naród i tolerancja
Wawel według Jana Nepomucena Głowackiego. Fot. Muzeum Narodowe w Krakowie
Jak dotąd w kolejnych tomach staram się walczyć z pewnego rodzaju stałą perspektywą, którą narzuciły polskiej historiografii rozbiory i tragedie XX w. To znaczy, na wszystko, co było wcześniej, patrzymy jako na źródła klęski. Nie uważam, żeby w 2020 r. obywatel Polski musiał przeżywać poczucie klęski. Polska nie jest dzisiaj przegranym krajem. Polska wydawała się przegranym krajem w czasach PRL-u. Polska była tym bardziej przegranym krajem w okresie rozbiorów, kiedy np. swoje „Dzieje” pisał Michał Bobrzyński. Stąd być może ten żółcią zaprawiony portret pierwszej RP – wynikał z gorzkiego doświadczenia rozbiorów. Ale tego rodzaju historia, w której szukamy tylko źródeł klęski, źródeł upadku, jest strasznym zafałszowaniem, bo po prostu tak się historia nie dzieje, by wszystko, co np. dzisiaj robimy, przygotowywało naszą klęskę za lat 500. To jest zupełnie fałszywe odczytanie naszych dziejów.
Ktoś za 300, za 500 lat oczywiście może napisać, jeśli wtedy jeszcze będzie się pisać, że w naszych działaniach z początku XXI wieku tkwiło przygotowanie jakiejś kolejnej wielkiej klęski. Ale przecież to nie jest coś, co nas motywuje do działania, to nie jest coś, o czym myślimy, podejmując nasze działania, a ja muszę – przynajmniej tak mi się wydaje, taki jest obowiązek historyka wynikający z jego szacunku dla przeszłości – muszę przede wszystkim odtworzyć to, czym żyli nasi przodkowie, jak rozumieli pewne pojęcia, które my dziś rozumiemy inaczej. Szczególnie „tolerancja” należy do takich pojęć, które przez to, że dzisiaj zmieniły swoje znaczenie, wydają nam się w pewnym sensie podejrzane. W okresie PRL-u, pamiętamy, też to słowo było nadużywane, choć w innym sensie, także propagandowym. W XVI w. miało na pewno inne znaczenie dla tych ludzi, którzy wtedy żyli. Ono oznaczało tyle: możemy żyć ze sobą razem, możemy się nie pozabijać jak nasi zachodni sąsiedzi, czyli Niemcy, Francuzi, Anglicy, Holendrzy itd., bo się tolerujemy, znosimy swoje odmienności, choć ich wcale nie akceptujemy.
Dziś „tolerować” zamienia się błędnie w „akceptować”. Wszystkie najbardziej „postępowe” narody, które są nam teraz stawiane za wzór, wtedy stawiane były przez obywateli Rzeczypospolitej za antywzór – i to trzeba sobie jasno uświadomić, by nie kopiować kalek z dnia dzisiejszego, omawiając wydarzenia z XVI w. A więc ja nie dopatruję się w tolerancji XVI w. ani źródeł upadku Polski w wieku XIX, ani kryzysu Polski w XX w.; próbuję patrzeć na nie w kategoriach takich, w jakich rozumiano to pojęcie w XVI w.
Wielokrotnie też nawiązuję do kwestii nacjonalizmu. Oczywiście nikt nie używał w XVI wieku pojęcia „nacjonalizm”, natomiast jak najbardziej używano wówczas pojęcia „naród”. Staram się tutaj odrzucić uproszczenia, które dzisiaj często się pojawiają, choć może bardziej w publicystyce historycznej niż w rzetelnej historiografii, które jednak wpływają na współczesną wyobraźnię historyczną. Usiłują one przekonywać swoich odbiorców, że nie było wtedy żadnych narodów, nie było żadnej świadomości narodowej, że to jest nie tyle wymysł, ile proces społeczny związany z XIX wiekiem. Pokazuję jednak źródłowo, że to jest nieprawda. Świadomość narodowa istniała od dawna. Oczywiście w XVI wieku to była inna świadomość narodowa niż świadomość np. chłopów w wieku XX, ale elementy tożsamości narodowej pojawiają się setki lat temu i można je badać, można badać ich intensywność, ich kontekst, ich znaczenie. Staram się pokazywać, jak bardzo wielkie znaczenie miała epoka Złotego Wieku dla wzmacniania poczucia tożsamości narodowej, głównie właśnie przez rozwój kultury języka, przez rozwój także i upowszechnienie języka pisanego.
Prof. Andrzej Nowak z IV tomem swojego bestsellerowego cyklu „Dzieje Polski”. Fot. Michał Klag
Odrzucam również drugą perspektywę, też często dzisiaj się uwidaczniającą, w której mówi się o straszliwych zbrodniach nacjonalizmów, rzutując je na historię XIX i XX w. Ale na pewno nie wszystkie zbrodnie w historii ludzkości, nawet w XIX i XX w., związane są z motywacją nacjonalistyczną, a już na pewno w XVI w. pojęcie tożsamości narodowej nie było głównym źródłem konfliktów i to trzeba też mieć na uwadze, kiedy analizuje się wydarzenia z tamtego okresu.
Niedawno spotkałem się z interpretacją, że Wielki Głód na Ukrainie, który kosztował życie kilka milionów osób, nie był dziełem Stalina ani natury (zbiegu niekorzystnych anomalii klimatycznych), ale skutkiem nacjonalizmów. To by znaczyło, że można dzisiaj za wszystko winić nacjonalizm. To wyjątkowe uproszczenie. Naprawdę niewiele da się sensownie wytłumaczyć tym zjawiskiem.
Naciski geopolityczne
Skąd się bierze zaznaczona w podtytule IV tomu „trudność” Złotego Wieku? Myślę, że po pierwsze właśnie z pewnego kryzysu Kościoła katolickiego i cywilizacji łacińskiej, poprzedzającego reformację, która przyniosła wiele konfliktów. Poza tym aspektem wskazałbym jako kluczowe zagadnienie pejzaż geopolityczny, który staram się analizować w IV tomie. To jest czas największego sukcesu imperium habsburskiego, naszego południowego sąsiada, to jest czas Karola V, czyli monarchy, można powiedzieć, uniwersalnego. Pod jego rządami były Holandia, Burgundia, Belgia, większość Włoch, oczywiście cała Hiszpania, a także kraje środkowej Europy zarządzane przez jego brata i oczywiście kawał Nowego Świata. Ten nasz południowy sąsiad, zorganizowany na zupełnie innej zasadzie niż Rzeczpospolita, czyli na zasadzie imperialnej, tworzy pewnego rodzaju wyzwanie geopolityczne, którego skutkiem jest utrata władztwa jagiellońskiego, nie polskiego, tylko jagiellońskiego, w Pradze i w Budzie. Oczywiście ona nie wynika tylko z naporu Habsburgów, ale także z pojawienia się drugiego czynnika – imperium osmańskiego Sulejmana Wspaniałego i jego następców, imperium chyba najsilniejszego wtedy w skali całej Europy.
To jest potężny czynnik naporu od południa, który powoduje, że Polska nie może się utrzymać nad Morzem Czarnym, gdzie przez swoje lenno mołdawskie funkcjonowała w końcu XV w. Chcąc się tam utrzymać, musiałaby prowadzić nieustanną wojnę z największą siłą militarną nie tylko basenu Morza Śródziemnego, ale siłą militarną, której nie był w stanie sprostać nawet Karol V. Bo pamiętajmy: Sulejman dochodzi przecież ze swoją armią pod Wiedeń i wycofuje się stamtąd nie dlatego, że go wyparli żołnierze Karola V, tylko z powodu zamieszek w Anatolii, w sercu jego imperium.
Uformowanie i umocnienie się tych dwóch potężnych ośrodków geopolitycznych oraz powstanie trzeciego jeszcze stworzyło wiele trudności dla Rzeczypospolitej. W dopuszczeniu do powstania trzeciej wielkiej siły – na wschodzie, w Moskwie – dopatruję się poważnych błędów popełnionych w czasach Kazimierza Jagiellończyka. Można co prawda znaleźć wiele argumentów usprawiedliwiających czy uzasadniających pewne zaniechania w polityce Kazimierza Jagiellończyka i towarzyszących mu elit politycznych (litewskich i polskich), ale faktem jest, że doprowadziły one do tego, że Moskwa łatwo, praktycznie bezproblemowo skupiła pod swoim panowaniem – przemocą oczywiście – wszystkie ziemie ruskie oprócz tych, których resztkę miała pod swoim panowaniem Litwa.
Moskwa oczywiście szybko zabrała się do rozbijania samej Litwy, korzystając z tego, że Kazimierz Jagiellończyk nie wypełnił swoich zobowiązań sojuszniczych wobec Nowogrodu i wobec Tatarów zawołżańskich. Opisuję to na podstawie najnowszej historiografii rosyjskiej – poważna historiografia rosyjska nie sprowadza się tylko do propagandy Putina, jest tam bardzo wiele ciekawych, wartościowych dzieł na różne szczegółowe tematy, w tym właśnie na tematy późnośredniowiecznej historii Moskwy. Był to czas, kiedy funkcjonowały bardzo głęboko zakorzenione elementy podziału Rusi Wschodniej (Moskwa) i Północnej (Nowogród i Psków) na dwa światy – ten podział mógł się utrzymać. Trzeba było tylko pomóc temu. Inaczej by się toczyła nasza historia, gdybyśmy przez następne wieki mieli za sąsiadki dwie Rosje czy raczej Rusie: nie samą Moskwę, ale także wolny, kupiecki Nowogród. Przypomina się tu prezydent Francji Mitterand, który mówił w momencie zjednoczenia Niemiec: „Ja tak kocham Niemcy, że wolałbym, aby nie było tylko jednych Niemiec, ale przynajmniej dwa państwa niemieckie”…
Zagrożenia
Dziś naciski geopolityczne na Polskę są podobne. Obawiamy się nowych form zaborów, form nowoczesnych, operujących nie tylko siłą militarną, ale polityką właśnie historyczną. Jak skuteczna może to być polityka i jak nam nieprzychylna, przekonujemy się ostatnio niemal każdego dnia. Jak możemy – powinniśmy – reagować? Myślę, że ten obszar, po którym porusza się m.in. wydawnictwo Biały Kruk i ja także jako jeden z jego autorów, choć oczywiście i wielu innych, jest obszarem kluczowym, a niestety zaniedbywanym przez władze. Mam na myśli także władze aktualne, które na pewno nie mają złej woli, ale mimo to nie likwidują dość energicznie zaniedbań w obszarze kultury, w tym także w kulturze pamięci. To, że powstają nowe instytucje muzealne, nie załatwia sprawy; to oczywiście jest korzystne także z politycznego punktu widzenia, ale długofalowych zmian kulturowych nie przynosi. Pozostawienie kultury na drugim czy trzecim planie działań obecnego rządu jest – ośmielę się powiedzieć jako obywatel – dużym błędem i niewykorzystaniem tego ogromnego potencjału, który polska kultura zgromadziła przez wieki.
Bez tego potencjału, bez tych sił, które można zaczerpnąć z kultury, nie oprzemy się nowej okupacji. Na czym ona może polegać? Przede wszystkim na zabieraniu tożsamości, na systematycznym wypłukiwaniu pamięci, na zabieraniu naszej wspólnej przeszłości, żebyśmy się stali nikim w teraźniejszości. Ktoś, kto nie ma przeszłości, ten nie może ocenić punktu dziejowego, w którym się znajduje, i wytyczyć mądrze drogi prowadzącej w przyszłość. Ktoś taki żyje tylko teraźniejszością, żyje np. „czarnym piątkiem”, tymi histerycznymi pseudoobniżkami cen. Nie mam nic przeciwko temu oczywiście, żeby były obniżki cen, ale jeśli to jest najważniejsze wydarzenie, jeżeli tylko po to żyjemy, żeby doczekać „Black Friday”, to właśnie jesteśmy najbardziej upodloną ofiarą okupacji, o której mówię. Okupacji, która nie ma narodowego oblicza, nie chodzi bowiem o to, że to jeden naród okupuje drugi; nie, to jest okupacja dzisiejszej antycywilizacji, okupacja nad całą ludzkością, korporacyjna.
Teraz czytam akurat książkę sprzed 40 lat, Christophera Lascha, amerykańskiego socjologa i psychologa, „Kultura narcystyczna w Ameryce” – to jest fenomenalny opis historii takiej okupacji, którą on obserwował 40 lat temu w Ameryce, a której skutków możemy doświadczać w Polsce dzisiaj. To jest właśnie opis modelu człowieka, który żyje zapatrzony wyłącznie we własny pępek, ale nie żyje swoim własnym życiem, tylko tym, co podsuną mu aktualne komunikaty medialne, aktualne autorytety – wymieniane oczywiście jak marionetki na tej korporacyjnej scenie. To pozwala uczynić z człowieka wyłącznie ofiarę bieżącej propagandy, którą nazywa się reklamą i PR-em. Przed tym musimy się bronić, myślę, że odbudowując – przynajmniej mnie na tym zależy – naszą świadomość historyczną i wiedzę o wielkiej polskiej kulturze, uwypuklając, że przeszłości mamy bardzo wiele do zawdzięczenia.
Jeśli przyjmiemy tę perspektywę, że historia jest nauczycielką życia, ale tylko w znaczeniu „nauczycielką błędów”, których nie powinniśmy popełniać, to będziemy mieć do czynienia stale z lekcją wstydu po poprzednich pokoleniach. Pominiemy to, co powoduje, że człowiek odkrywa wraz z poczuciem ciągłości i sensu w życiu wdzięczność wobec tych, którzy byli przed nami i coś ważnego, wartościowego nam pozostawili. Jeśli jesteśmy komuś za coś wdzięczni, to wiemy też, że mamy jakiś obowiązek wobec tych, co będą po nas i wtedy odrywamy się od tyranii chwili bieżącej. Dlatego widzę potrzebę zwrócenia uwagi na dziedzictwo polskiej kultury, tak widoczne w Złotym Wieku. Miesięcznik „Wpis”, który jest pewnego rodzaju wyjątkiem na naszym rynku, a w którym też zamieszczam swe artykuły, na tym skupia właśnie swoją uwagę i pokazuje, ile mamy do zawdzięczenia naszym przodkom w rozmaitych aspektach: życia obyczajowego, kulturowego, politycznego.
Pomoc państwa w wielu wypadkach jest konieczna, ale niezależnie od tego, czy świadomość wagi tych zagadnień dojrzeje wśród czynników państwowych, my musimy robić swoje, musimy bronić pamięci, bronić tożsamości, bo to jest najskuteczniejsza obrona przed wszelką okupacją zewnętrzną. Kiedy wiemy, skąd jesteśmy, co sobą reprezentujemy, wtedy dużo łatwiej bronimy się przed tymi, którzy chcą nam zabrać z takich czy innych powodów naszą tożsamość, nasze wspólne dobro. Niezależnie od tego, z jakimi motywami się pojawiają, po prostu wiemy, że mamy bronić tego, co odziedziczyliśmy po naszych przodkach. Myślę także, iż nie obronimy cywilizacji łacińskiej tylko siłami Polaków. Potrzebujemy znaleźć tych sojuszników, którzy bronią tej cywilizacji wśród Rosjan, Niemców, Węgrów, Francuzów…
Nie mam asystentów
Dlaczego kończę IV tom na roku 1572? Chcę podkreślić, że Jagiellonowie byli na polski tron wybierani. To nie była monarchia dziedziczna – od Władysława Jagiełły począwszy, żaden z Jagiellonów nie dziedziczył korony, ale był wybierany na sejmie. Dziedziczność tronu nie była już wyłączną zasadą przekazywania władzy w Polsce i w śmierci Zygmunta Augusta istotnego przełomu się nie dopatruję. Cezurę roku 1572, zupełnie szczerze mówiąc, postawiłem dlatego, że po prostu już trzeba było kończyć, żeby tom się zmieścił w rozsądnych granicach. Myślę, że taką cezurą jest w większym stopniu Unia Lubelska, bo ona umacnia ten wyjątkowy związek i czyni go skutecznym jeszcze przez następne 224 lata. Jednocześnie jednak można przecież podkreślić przez ów rok 1572 to niebezpodstawne skojarzenie pewnej, wspaniałej, epoki w naszych dziejach z serią mądrych władców na naszym tronie: od Jagiełły do Zygmunta Augusta tworzących tzw. dynastię jagiellońską.
Nie mam żadnych asystentów czy, jak to się mówi z angielska, ghostwriterów przy pisaniu „Dziejów Polski” ani innych moich książek. Natomiast nieocenioną pomoc pod każdym względem uzyskuję od mojej żony Justyny, która zawsze czyta to, co napisałem, jak już w miarę wygładzę tekst, zanim oddam go wydawnictwu. Myślę, że nie byłbym jednak w stanie pracować nad tym tekstem, obejmującym wielkie obszary wiedzy, którymi wcześniej nie zajmowałem się zawodowo w wąskim sensie źródłowym, gdyby nie postęp technologiczny. Technologia tutaj pomaga. Np. Polski Słownik Biograficzny, nieocenione źródło informacji o każdej epoce, dzisiaj jest dla mnie dostępny za jednym kliknięciem klawisza w komputerze, nie tracę czasu na wertowanie gdzieś w bibliotece kolejnych tomów. Digitalizacja ogromnej ilości źródeł, zarówno polskich, jak i obcych, pozwala mi bardzo łatwo coś sprawdzać, kontrolować, stąd przypuszczam, że nie ma w „Dziejach” tak dużo błędów, jak mogłoby być… Korzystam dużo z dwóch bardzo życzliwych mi bibliotek, czyli Biblioteki Instytutu Historii UJ i Biblioteki Instytutu Historii PAN, które są bardzo dobrze wyposażone, to mi także ułatwia pracę. Wszystkim z serca dziękuję za pomoc!