Prof. Andrzej Nowak: Opowieść o V tomie Dziejów Polski
Rzeczypospolitej nigdy nie można uznać za pokonaną
Zaglądamy do warsztatu pisarza! Tysiące osób, które z niecierpliwością wyczekują kolejnego, piątego już, tomu „Dziejów Polski” prof. Andrzeja Nowaka, mogą w poniższym artykule zajrzeć za kulisy powstawania tego dzieła. Nie składa się na tę pracę bynajmniej samo tylko pisanie. Autor musi bardzo wiele czytać, przeszukiwać źródła, „buszować” po bibliotekach i antykwariatach, nie tylko w Polsce. W trakcie tego twórczego procesu wyłania się z naszej historii wiele bardzo istotnych zagadnień, które wymagają interpretacji i konfrontacji z wynikami najnowszych badań – to zaś wywołuje różnorakie rozterki. Profesor ma świadomość własnej odpowiedzialności za słowo, dlatego waży je starannie. Nic w tym dziwnego – „Dzieje Polski” staną się zapewne podstawową bazą wiedzy historycznej o Rzeczypospolitej dla kilku następnych pokoleń. Autor podpowiada też lektury pomocnicze. Piąty tom ukaże się w połowie 2021 roku. (Red.)
Każdy kolejny tom Dziejów Polski wymaga od autora stale odnawianej i poszerzanej lektury. Pozwalam sobie zacząć od tej uwagi ze względu na liczne pytania o możliwość przyspieszenia pracy nad tą syntezą i o to, czy nie odciągają mnie od owej pracy takie książki, jak najnowsza krótka historia myśli politycznej: Między nieładem a niewolą. Ta akurat pozycja zbudowana została w oparciu o materiał już wcześniej przeze mnie przygotowany w cyklu wykładów poświęconych właśnie refleksji politycznej, a zarazem była ona dla mnie – i mam nadzieję, że może być także dla Czytelników Dziejów Polski – dobrym wprowadzeniem do lepszej znajomości uwarunkowań ustroju Rzeczypospolitej, obrony jej ładu i analizy psucia tego ładu – tak od wewnątrz, jak też przez imperialnych sąsiadów.
Cały czas przerzucam i czytam, jeśli można tak powiedzieć, górę książek, nierzadko wspaniałych starodruków i archiwaliów, które są mi niezbędne, żeby wejść głębiej w wydarzenia zawarte w V tomie Dziejów. Zaczynam w nim od pierwszego i drugiego bezkrólewia (1572–1573 i 1574–1576) w Rzeczypospolitej, przechodząc do wspaniałej, ale także złożonej epoki Stefana Batorego, potem zaś do obfitującego w tyle fundamentalnie ważnych, zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej, wydarzeń z okresu długiego panowania Zygmunta III. Poprzez panowanie Władysława IV dochodzę do okresu, które dla ludzi oczytanych, a jeszcze są tacy, kojarzy się z Trylogią Sienkiewicza. Tu budzi się mnóstwo skojarzeń, których nie można zlekceważyć, kiedy się pisze książkę historyczną, opartą na konkretnych i aktualnych badaniach naukowych. Nie zamierzam oczywiście nudzić Czytelnika bezpośrednim odwoływaniem się do wyników tych badań w przypisach, ale jednak pragnę je wpleść do mojej narracji.
Jest kilka zasadniczych pytań, które muszą być podjęte w V tomie Dziejów Polski. Pierwsze: czy dało się inaczej, lepiej, rozwiązać kwestię rusińską, ukraińską – to drugie pojęcie pojawia się dopiero później, w II poł. XVII wieku – czyli najkrócej mówiąc: kwestię kozacką? Gdzie został popełniony błąd, czy ów błąd był nieuchronny? Mnóstwo dzieł historycznych, naukowych analizuje te właśnie błędy, niekoniecznie wychodząc z założenia, iż nie dało się ich uniknąć. Zawiniła polityka religijna? Unia Brzeska (1596)? Unia zawarta przecież została w celu pogodzenia obywateli Rzeczypospolitej w jednym, najbardziej powszechnym wyznaniu – taka była intencja Zygmunta III Wazy i ks. Piotra Skargi, głównych inspiratorów po stronie katolickiej Unii, na którą zgodzili się w dużej części hierarchowie prawosławnej Cerkwi w Rzeczypospolitej. Jednym z bezpośrednich powodów decyzji o zawiązaniu Unii było to, że Moskwa zaledwie 7 lat wcześniej ustanowiła u siebie patriarchat prawosławny z oczywistą ambicją rozciągnięcia jego zwierzchnictwa także nad prawosławnymi mieszkańcami Rzeczypospolitej. Na to musiała przyjść jakaś reakcja ze polsko-litewskiej wspólnoty politycznej: czy zgadzamy się na to, żeby Moskwa używała nowego narzędzia wpływu na dużą część, zapewne nie mniej niż ok. 40 proc. mieszkańców Rzeczypospolitej, czy też próbujemy znaleźć takie rozwiązanie, które będzie satysfakcjonujące dla prawosławnych obywateli i poddanych naszej wspólnoty, a jednocześnie zabezpieczy interes państwowy?
Unia Brzeska spowodowała jednak w konsekwencji opór części prawosławnych „dołów” oraz części wielkich panów tego wyznania, jak kniaź Konstanty Ostrogski, ostatecznie niestety wzmacniając konflikt kozacki, który początkowo nie miał religijnego podłoża. Kozacy nie stanowili organizacji o podłożu religijnym. Byli ludźmi, którzy cechowali się głównie pewnym specyficznym sposobem życia. Jego najważniejszym elementem była walka: żyli z walki. Na pewno nie wszyscy Kozacy aspirowali do godności szlacheckiej w Rzeczypospolitej, choć z całą pewnością był to jeden z możliwych sposobów przyciągnięcia części elity kozackiej. Zasadniczy problem polegał na tym, że stopniowo na obszarze wciąż nawiedzanym przez najazdy tatarskie, na pograniczu Rzeczypospolitej z Chanatem Krymskim i Moskwą, wytworzyła się liczna grupa ludzi, których sposób życia polegał na wojnie. Dziesiątki tysięcy ludzi uzbrojonych, bitnych, doskonale wyszkolonych przez praktykę ciągłych potyczek i wypraw, lecz niekarnych, nie podporządkowanych strukturom państwa, to byłby problem dla każdego kraju.
Można było ten problem rozwiązać tak, jak próbował to zrobić król Władysław IV, a mianowicie wprowadzić Rzeczpospolitą w wielką wojnę, niemal nową krucjatę przeciw potężnemu imperium osmańskiemu – i tak wykorzystać (a zarazem zużyć) kozacką siłę zbrojną. Usunąć Turcję z Europy, usunąć islam z Europy – taki byłby cel strategiczny. Ale przy okazji – znalezienie zajęcia dla Kozaków: coraz częściej buntujących się przeciw społecznemu status quo, z dominującą rolą panów koronnych (polskich, ale nie tylko – Wiśniowieccy, najwięksi „obszarnicy”, nie byli wszak Polakami, tylko Rusinami). W planach wtedy rozważanych – wielkiej wojny między chrześcijaństwem a islamem – była nawet rozważana współpraca z Moskwą. Uczestniczy w tych planach hetman Stanisław Koniecpolski (1591–1646), trochę niedoceniony w naszej nowszej tradycji, a chyba najwybitniejszy z polskich wodzów. Oczywiście bardzo szanujemy Żółkiewskiego i Chodkiewicza, ale jedynym wodzem w Europie i na świecie, który pokonał Gustawa Adolfa, był Stanisław Koniecpolski. Hetman jako samodzielny dowódca nie przegrał żadnej bitwy, wszystkie wygrał, czy z Tatarami, czy z Kozakami, czy ze Szwedami. Otóż Koniecpolski, właśnie u szczytu swoich możliwości, także jako mąż stanu, zastanawiał się z królem Władysławem IV, czy po zakończonej dopiero co zwycięskiej wojnie z Moskwą nie wciągnąć cara do wspólnej wyprawy na islam. Proponował nawet, by pozwolić Moskwie zająć Krym, by utrwalić spokój na wschodzie i południu.
Krym dla Moskwy – a Rzeczpospolita rusza z Kozakami „na Turka”, przyciągając mocniej w orbitę swoich wpływów Mołdawię, Wołoszczyznę (czyli łącznie dzisiejszą Rumunię) i opierając się ostatecznie nie tylko o Morze Czarne, bo to było oczywiste, ale o Morze Egejskie i Adriatyk – po wyzwoleniu spod jarzma islamskiego słowiańskich narodów Bułgarów i Serbów. W tym sensie, można powiedzieć, zamajaczyła koncepcja Trójmorza pod panowaniem Rzeczypospolitej, ale z Rosją jako sojusznikiem, i to zajmującym w porozumieniu z Polską Krym. Meandry historii są zadziwiające – i dlatego tak ciekawe. Tu jednak istotne jest przypomnienie, że Władysław IV chciał użyć olbrzymiego potencjału bojowego Kozaków w wojnie z Półksiężycem – i to było możliwe. Pozostaje jednak pytanie: do jakiego momentu? Załóżmy, że udałoby się pobić Turków. Co dalej zrobić z Kozaczyzną, umocnioną jeszcze swoim znaczeniem, swoją godnością głównej siły militarnej Rzeczypospolitej, bo niewątpliwie w takiej roli Kozacy by wystąpili? Jakie następne kraje wyznaczyć do podboju…
„Portret konny Zygmunta III Wazy na tle oblężenia Smoleńska” Tommaso Dolabelli. Fot. Wikimedia
Tu właśnie trzeba zdać sobie sprawę z trudności takiego rozwiązania: czy Rzeczpospolita mogła być imperium, które podbija kolejne kraje? Nie było na to zgody szlachty. Szlacheccy obywatele mieli zakorzeniony w sobie od pokoleń pacyfizm. To brzmi znów abstrakcyjnie dla naszej wyobraźni, która widzi wiek XVII przez pryzmat Trylogii, ciągłych walk, militarnego bohaterstwa Wołodyjowskiego czy Skrzetuskiego, zawadiactwa Kmicica. Wtedy jednak szlachta nie podbijała dalekich krajów, ale musiała nauczyć się tak bić – i nauczyła się – żeby bronić własnego domu. Chodzić na dalekie zdobywcze wyprawy nie chciała – także dlatego, bo obawiała się, iż polityka ekspansji umocni władzę króla, opartą o wojsko, a przez to zagrozi wewnętrznej wolności, umiłowanej (przynajmniej formalnie) ponad wszystko przez obywateli.
Oczywiście już Stefan Batory w dużym stopniu na nowo uczył polską szlachtę walczyć, czy zaczął ją przyzwyczajać do skuteczniejszej wojaczki, bo trudno powiedzieć, że zakończył ten proces. Wtedy, wraz z jego kampaniami przeciw Moskwie, znowu pojawiła się duma ze zwyciężania w polu, jak dawniej bywało. Batory zreformował system szkolenia wojskowego, podniósł zdolności militarne Rzeczypospolitej, która nabierała doświadczenia walk jednocześnie na kilku frontach: ze Szwedami, Turkami, z Moskwą. I cały czas z Tatarami – nowiną było, jak się któregoś roku nie pojawili ze swoim najazdem. Szlachta nauczyła się bronić, natomiast wciąż nie była przekonania o potrzebie podbijania nowych terytoriów, powiększania Rzeczypospolitej. Oczywiście miała obowiązek odzyskać to, co zostało utracone – jak Pomorze Gdańskie utracone w czasach Łokietka, a odzyskane dopiero w wojnie trzynastoletniej, po półtora wieku, jak Smoleńsk utracony w roku 1514 w czasach Zygmunta Starego, który odbił dopiero po stu latach Zygmunt III, czy też Kamieniec, utracony w roku 1672 wraz z Podolem na rzecz Turcji, który dopiero kilkanaście lat po wiktorii wiedeńskiej udało się odzyskać. Natomiast tworzyć imperium – to było sprzeczne z duchem szlacheckiego obywatelstwa.
Rysuje się jednak w przygotowywanym przeze mnie tomie wspaniała wizja Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Miała prowadzić do tego zwana unią – Ugoda Hadziacka, powołująca do życia Wielkie Księstwo Ruskie na równych prawach z Wielkim Księstwem Litewskim i Koroną. Wspaniałe rozwiązanie kwestii ukraińskiej, tyle tylko że spóźnione o 10 lat. Przelało się akurat morze krwi między 1648 a 1658 rokiem, kiedy ta umowa została podpisana. Zarówno po polskiej stronie, jak i jeszcze bardziej po kozackiej nie można było znaleźć wystarczająco dużo zwolenników tego rozwiązania. Gdy tylu bliskich zginęło we wcześniejszych śmiertelnych walkach, to sytuacja była trudna również psychologicznie. Poza tym zaangażował się nasz sąsiad, czyli Moskwa, wykorzystująca właśnie czynnik religijny, kwestię prawosławia, żeby przekonać Kozaków, szerzej: ludność ruską na terenie Kozaczyzny mieszkającą, że bliżej im do Moskwy.
Nie było im bliżej obyczajowo ani językowo. Warto sobie uświadomić, że ówczesny język ruski nie był wcale tak bliski temu językowi (rosyjskiemu), którym mówiono w Moskwie. Bohdan Chmielnicki porozumiewał się z wysłannikami cara przez tłumaczy. Po polsku mówił tak jak my, to był jego język, a moskiewską mowę traktował jako sobie obcą. Mówię nie tylko o Bohdanie Chmielnickim, ale i o innych przedstawicielach elity kozackiej. Niestety, odwołanie się do czynnika religijnego okazało się rzeczywiście bardzo pomocnym narzędziem dla Moskwy, żeby wykorzystać ten podział, który niestety się wytworzył między Kozaczyzną a Polską.
To, co nazywamy potopem szwedzkim, który zalał kraj w 1655 r., powinno być nazywane potopem moskiewsko-szwedzkim i to w tej kolejności, bo najpierw przyszła okupacja moskiewska prawie całej Litwy i nawet części Korony, wschodnich województw. Żadne duże miasto pod okupacją szwedzką nie doznało takiego zniszczenia, takiej katastrofy jak Wilno pod okupacją moskiewską. Aż do II wojny światowej żadna wojna nie zniszczyła tak obszaru dzisiejszej Białorusi i Litwy. Łączyło się to zresztą z masowymi deportacjami ludności. Tego Szwedzi nie zrobili, owszem, niszczyli i rabowali nie mniej niż Moskwicini, jak ich wtedy nazywano, ale nie zabierali z okupowanych terenów setek tysięcy ludzi, by zasiedlać nimi pustki w swoim domu, a to właśnie robił moskiewski najazd, zgodnie zresztą z długą już wtedy tradycją polityczną moskiewskiego imperializmu. Deportacje są uważane w Rosji za sposób rozwiązywania problemów politycznych, stosowano je masowo od XV wieku po, jak wiemy, wiek XX.
Nie tylko zresztą Moskwa i Szwedzi spustoszyli Rzeczpospolitą. Także najazd siedmiogrodzki był bardzo niszczący, a książę Jerzy II Rakoczy chciał brać udział w rozbiorze Polski, udział na równi ze Szwecją. Hetman Jerzy Sebastian Lubomirski zrewanżował się Siedmiogrodowi za te niecne zamiary, co nie przynosi jednak ani nam, ani Węgrom satysfakcji, bo oba kraje zamiast współpracować ze sobą, tak jak to było w czasach Batorego, walczyły ze sobą w absurdalnej, motywowanej religijnie wojnie. Przypomnijmy: książę Siedmiogrodu był kalwinem i brał udział w tej swoistej krucjacie antykatolickiej, która wtedy spadła na Polskę. Zniszczenia w jej wyniku były rzeczywiście gigantyczne.
Szwedzi byli w swoim rabunku bardzo systematyczni. My też powinniśmy być – i żądać pełnej rewindykacji tego, co się do dnia dzisiejszego zachowało. Szwedzi wywozili ogromne ilości skarbów kultury polskiej, całe księgozbiory (m.in. z kolegiów jezuickich), które dziś tworzą podstawę najcenniejszych zbiorów bibliotek uniwersyteckich w ich kraju. Wiedzieli, co robią, mieli bardzo pazernych i jednocześnie bezwzględnych polityków, genialnych dwóch wodzów, Gustawa Adolfa, który przegrał tylko jedną bitwę – z Koniecpolskim pod Trzcianą (zginął w wygranej przez szwedzką armię bitwie pod Lützen), oraz Karola Gustawa, który nie przegrał żadnej bitwy, co o niewielu wodzach można powiedzieć. Wybitny talent polityczny przejawiał kanclerz Oxenstierna. W Rzeczypospolitej też nie brakowało wówczas wybitnych polityków, to trzeba podkreślić, wbrew stereotypowi, że Polacy nie umieją rządzić sobą. W pierwszej połowie XVII wieku mamy bardzo wybitnych polityków: kanclerzy koronnych Jakuba Zadzika czy Jerzego Ossolińskiego, litewskich – Lwa Sapiehę czy Albrychta Stanisława Radziwiłła – to byli niewątpliwie wybitni mężowie stanu.
I znów kolejne pytanie z czasów „potopu”: kwestia Radziwiłłów, bardzo interesująca. Tu jest nasz spór z historiografią litewską, która widzi np. w hetmanie Januszu Radziwille bohatera narodowego. Myślę, że sprawa jest bardziej złożona niż wynika to z kart Sienkiewiczowskiej opowieści, ale jednocześnie nie można zdezawuować tej wizji noblisty tak łatwo, jak to robią niektórzy rewizjoniści historyczni. Faktem było oburzenie, bunt w 1655 roku części jego oficerów, tak jak to opisuje Sienkiewicz, przeciwko decyzji o porzuceniu Jana Kazimierza i Rzeczypospolitej. To nie wymysł Sienkiewicza, tylko prawda, oddająca ich przekonanie, że doszło do zdrady, do której oni nie chcą się przyłączyć. Część tych oddziałów, które wtedy wypowiedziały posłuszeństwo hetmanowi, nie przyjęła jego sposobu rozumowania, w którym ratowanie Litwy wąsko rozumianej jako domena, o którą troszczą się Radziwiłłowie – ratowanie przed Moskwą – usprawiedliwia zerwanie stosunków z Polską.
To z kolei było przekonanie hetmana Janusza Radziwiłła. Można je rozumieć w kategoriach wąsko rozumianego interesu litewskiego. Cała Litwa była już wtedy zajęta przez Moskwę, więc ratować trzeba to, co się da – przez sojusz ze Szwedami. Ale za cenę zdrady Rzeczypospolitej: nie rozwodu, bo nikt rozmów z Koroną w tej sprawie nie podejmował, tylko właśnie nagłej zdrady, zmowy z silniejszym, jak się zdawało, partnerem z północnej strony Bałtyku. To był dramatyczny moment dla Rzeczypospolitej, dramatyczna sytuacja, ale ona jednak nie usprawiedliwia całkowicie Janusza Radziwiłła, zwłaszcza w obliczu tego, co szybko nadeszło, a więc narodowego zrywu i przepędzenia Szwedów.
Natomiast zupełnie inną postacią jest Bogusław Radziwiłł; stopień jego zaangażowania w walkę, w szkodzenie Rzeczypospolitej jest rzeczywiście bez porównania większy niż Janusza i to nie wynika tylko z obrazu Sienkiewiczowskiego, ale z historycznych faktów. Wstrząsającym doświadczeniem, doświadczeniem niewątpliwie bardzo negatywnym jest to, że tacy ludzie jak Bogusław Radziwiłł, jak Hieronim Radziejowski – jawni, bezdyskusyjni zdrajcy, szkodzący ze wszystkich sił, świadomie Rzeczypospolitej, wyszli całkowicie bezkarnie z tej wojny, którą ściągnęli na swoją ojczyznę.
Tu także objawia się wspomniany wcześniej generalny problem relacji pomiędzy religią a polityką (i dlatego warto, moim zdaniem, zapoznać się wcześniej z Między nieładem a niewolą, która to książka wprowadza również w zasadnicze znaczenie sporów protestantyzmu z katolicyzmem w XVI–XVII wieku i jego skutki dla polityki europejskiej). W trakcie „potopu” szwedzko-moskiewskiego religia jest wykorzystywana do celów politycznych. Jak już stwierdziłem, ze strony szwedzkiej, protestanckiej, mamy do czynienia z rodzajem krucjaty antykatolickiej. Wzywa do niej z Anglii krwawy despota Cromwell, który zachęca króla szwedzkiego, żeby ten starł „róg na czole Bestii”: Bestią nazywał oczywiście papiestwo i papieża, Kościół katolicki, a owym rogiem, czyli siłą bojową katolickiego obozu, miała być właśnie Rzeczpospolita. Zatem trzeba ją zniszczyć, zlikwidować.
Niestety, z pobudek religijnych, przedkładając lojalność wyznaniową nad wspólnotę obywatelską, wspierała tę krucjatę antykatolicką część obywateli Rzeczypospolitej. Wcześniej przyjmowano założenie w stosunku do protestantów, że oczywiście różnimy się w wierze, ale to, co nas wszystkich łączy, to jest lojalność wobec Rzeczypospolitej. Możemy się kłócić tutaj, szarpać na sejmikach o nasze prawa, ale na zewnątrz jesteśmy jedno: obrońcy wspólnego domu. Przypomnijmy, że ta połowa XVII wieku to nie jest jeszcze jakaś znikoma mniejszość protestantów w naszym kraju. Oni wciąż tworzą mniej więcej ¼ senatu, piątą część sejmu. Nikt protestantów nie zmusza do zmiany wiary na katolicyzm. Wracają na łono Kościoła w wyniku naturalnego procesu, któremu służy oczywiście propaganda jezuicka, ich nader atrakcyjny wtedy i najnowocześniejszy system wychowania, a także cały szereg innych czynników, obywających się jednak bez przymusu.
Dramatycznym testem dla tej spoistości obywatelskiej ponad podziałami był „potop”. Pamiętajmy, że Szwedzi wkroczyli tu niedługo po rozwijającej się także pod sztandarem świętej wojny protestantów przeciw katolikom wojnie trzydziestoletniej, niszczącej Europę Środkową i niemieckie kraje. Pomiędzy 1618 a 1648 rokiem hasła religijne zostają wykorzystane w cynicznej polityce po to, żeby osłabić i zniszczyć rywala. W Polsce antykatolickie elementy religijne były używane zarówno przez obóz protestancki, jak i przez Moskwę, o tym już mówiliśmy, w stosunku do prawosławnych.
Szczególnym przykładem niesłychanie wyrachowanej i skutecznej polityki w tym czasie, wykorzystującej te podziały, jest elektor brandenburski (m.in. ręka w rękę z Bogusławem Radziwiłłem, którego zaszczyci nawet urzędem gubernatora Prus i współudziałowca planowanego wówczas traktatu rozbiorowego Rzeczypospolitej). Bardzo ciekawe są jego listy z okresu „potopu”. Najpierw pojawia się w nich nadzieja, że uda się zniszczyć Rzeczpospolitą, zdobyć Pomorze Gdańskie, połączyć Brandenburgię z Prusami Wschodnimi… Ale potem okazuje się, i to jest fascynujące, te listy już z 1659, z 1660 roku, że „ta nigdy nie wymierająca Rzeczpospolita” jest jak feniks, ona zawsze wstaje z popiołów! Takich dokładnie metafor używa Wielki Elektor, zgnębiony tym niespodziewanym zmartwychwstaniem Polski! W związku z tym doświadczeniem w politycznym testamencie dla swoich następców pisze, żeby zawsze uważali na tę Rzeczpospolitą, bo nawet jak myślą, że jest już całkiem zdeptana, to ona znowu powstanie.
Ale dlaczego Rzeczpospolita dała się tak podeptać? Przecież nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim kwestia religijna miała tu znaczenie. Tu znów trzeba postawić pytanie, które oczywiście pojawia się w V tomie Dziejów: o oligarchię magnacką. Czy w ogóle istniała, czy też funkcjonuje tylko jej negatywny stereotyp? Niestety odpowiedź, a raczej zespół odpowiedzi, nie jest całkowicie pocieszająca. Nie da się obronić tezy, że tego zjawiska nie było, choć nie można nim tłumaczyć wszelkiego zła w Rzeczypospolitej. Ani też na pewno wszyscy tzw. magnaci – to jest najbogatsi, dzierżący najważniejsze urzędy w państwie obywatele – nie tworzyli zwartej grupy. Przeciwnie, wyrywali sobie nawzajem te urzędy, tworzyli koterie, kliki, fakcje. Niestety jednak w przypadku zdrady narodowej czy, nazwijmy to inaczej: politycznej, do jakiej doszło podczas „potopu” postawa większości przedstawicieli tej grupy zdecydowała o gwałtownej klęsce.
Było w Rzeczypospolitej takie stare przysłowie „Prawa są równie jako pajęczyna: wróbel się przeciśnie, a na muszkę wina” – tak właśnie dokładnie to wyglądało przy rozliczeniach czasu „potopu”. Arianie zajęli negatywne wobec Rzeczypospolitej stanowisko; nie wszyscy, ale duża ich część sprzyjała bardzo czynnie królowi szwedzkiemu, świadomie szkodząc państwu, w którym znaleźli na kilka pokoleń wyjątkowe w Europie przytulisko. Tę najbardziej radykalną grupę zatem wygnano jednym rozporządzeniem sejmowym. Natomiast najpotężniejsi przedstawiciele obozu protestanckiego, tacy jak Bogusław Radziwiłł, wyszli z „potopu” bez najmniejszego szwanku dla swoich tytułów, majątków i znaczenia w Rzeczypospolitej, znajdując poparcie także w katolickiej części sprzyjających im koterii.
Utrwalała się bardzo zła tradycja darowania zdrady. Dlaczego? Bo przecież nie można zniszczyć Radziwiłła, nie można zniszczyć Jerzego Sebastiana Lubomirskiego, który co prawda nie zdradził w czasie „potopu”, nawet odegrał bardzo ważną pozytywną rolę wtedy, ale nieco później w wojnie domowej, w bitwie pod Mątwami 13 lipca 1666 r., zapisał niestety smutną kartę swego życiorysu, dopuszczając do wymordowania paru tysięcy żołnierzy królewskich, swoich rodaków, których pokonał w tej bitwie.
Lubomirski został uprzednio zaatakowany niesprawiedliwie przez króla, zwłaszcza przez królową Marię Ludwikę, i dotknięty sankcjami, które nie powinny dotknąć człowieka zasłużonego w czasie wojny o przetrwanie Rzeczypospolitej, ale w swojej sprawie jednocześnie wykorzystał właśnie to, co uznawano za kluczowe dla wolności szlacheckiej, a co pozwalało niejednokrotnie przekraczać swobodnie granice zdrady i szkodzenia dobru wspólnemu. Można streścić tę myśl następująco: jeśli zaakceptujecie to, obywatele, że mnie skażą, to wtedy zniknie wolność w Rzeczypospolitej, bo każdego będą mogli skazać, skoro uczyniono to nawet wobec mnie. Tak argumentował rokoszanin. W obronie tak rozumianej wolności wolno nawet spiskować z obcymi potęgami: ze Szwedem, elektorem, cesarzem, królem Francji, wolno brać od nich pieniądze – wszystko „w obronie wolności”.
Ludzie wolni, jeżeli porównamy ówczesną Rzeczpospolitą z krajami rządzonymi absolutystycznie, boją się karania jednego spośród swoich, bo boją się nadużycia tego systemu, który opisuje w XVII wieku angielski filozof Thomas Hobbes, każąc budować Lewiatana, czyli państwo, które może zrobić wszystko z poddanym i jest uprawnione do wszelkiej przemocy. Nie jest trudno przeprowadzić proces sądowy, wydać wyrok i skończyć go egzekucją w państwie absolutystycznym. Słyszano o takich przypadkach nie tylko z Moskwy, ale z Anglii, z Francji, z Hiszpanii… Inaczej jest w państwie ludzi wolnych, gdzie zawsze, nawet przeciwko jak najbardziej słusznemu oskarżeniu, znajdzie się tysiąc adwokatów. Nie mam na myśli korporacji sędziowskiej, tylko tysiące ludzi albo skorumpowanych, albo przestraszonych możliwością nadużycia władzy państwowej. Przede wszystkim jednak zmanipulowanych, użyłbym tego współczesnego określenia, gdy chodzi o obronę oligarchów (w XVII wieku i w XXI), występujących dla obrony własnych niecnych praktyk, często zdrady, pod hasłem walki o wolność.
Niestety, Rzeczpospolita długo doświadczała negatywnych skutków tego systemu nadużywania wolności i manipulowania nią przez zewnętrzne czynniki. Czas może wyciągnąć wnioski i skuteczniej bronić naszej wolności, nakreślając jednocześnie działaniami państwa, stosownym ustawodawstwem wyraźną granicę, której przekroczyć nie wolno, bo za nią są zdrada i jej nieuchronne prawne, surowe konsekwencje.
Niektórzy pytają, dlaczego kończę V tom akurat na abdykacji Jana Kazimierza. Po pierwsze, wówczas wygasa ród jagielloński na polskim tronie. Wiem, że nie kojarzymy dziś Wazów z Jagiellonami, ale wówczas tak oni byli postrzegani. Wazami nikt ich nie nazywał, nikt w XVII wieku nie mówił „Zygmunt III Waza”. Wiadomo było, że z tej rodziny po mieczu się wywodzą, ale wszyscy, cała szlachta wybierała ich dlatego, że są po kądzieli Jagiellonami, mówiono o nich: „z domu jagiellońskiego”. Panowanie kandydatów do polskiej korony wybieranych z tego domu co prawda kończy się na Zygmuncie Auguście, jeśli chodzi o linię męską, ale w linii żeńskiej trwa właśnie aż do Jana Kazimierza. Anna Jagiellonka, przypomnijmy, czyli siostra Zygmunta Augusta, miała zostać żoną pierwszego króla elekcyjnego, Henryka Walezego, a została faktycznie żoną drugiego: Stefana Batorego – i to był istotny powód, dla którego został on wybrany. Po Batorym właśnie odnawia się linia Jagiellonów na polskim tronie – poprzez Zygmunta III, syna jeszcze jednej siostry Zygmunta Augusta, Katarzyny Jagiellonki. I to wyborcy, obywatele szlachta bardzo podkreślali, bo czasy pierwszych dwóch Zygmuntów – Starego i Augusta dobrze wspominali.
To się kończy wraz z Janem Kazimierzem, nie ma już domu jagiellońskiego, więc trzeba było wybierać już na zupełnie innych zasadach. Zaczyna się „wolna amerykanka”, a może – choć to sprzeczność z muzycznego punktu widzenia – „wolna polka”… Uwidacznia się wtedy wielki problem nieuporządkowania systemu elekcji, nad którym debatowano wielokrotnie w okresie, który opisuję w V tomie. Czy mają być wybierani tylko „Piastowie”, czyli nasi obywatele – czy też tylko przedstawiciele obcych dynastii? Ale których: czy bezpiecznie dopuszczać do tronu w Rzeczypospolitej sąsiadów, czy szukać kandydatów dalej (tu znów niezbyt fortunnie kojarzyła się pierwsza próba – z Henrykiem Walezym)? Kto ma głosować: czy cała szlachta, czy w imieniu poszczególnych województw wybrani elektorzy? Niestety żaden projekt reformy nie został przyjęty do momentu, kiedy Jan Kazimierz zrezygnował z tronu w Polsce w atmosferze głębokiego kryzysu państwa. Rzeczpospolita wkroczyła w niebezpieczny okres. Niebezpieczny z powodu olbrzymiej możliwości korumpowania wyborców, wykorzystywanej coraz skuteczniej przez obce dwory: zwłaszcza francuski, habsburski, ale już także berliński i moskiewski. Dlatego cezura 1668 roku wydaje mi się tak istotna.
Ale jest jeszcze drugi powód, może nawet ważniejszy. Rok wcześniej dokonał się przełom geopolityczny w całej Europie Wschodniej, chyba najważniejszy: rozejm podpisany przez Rzeczpospolitą z Moskwą, zwany rozejmem andruszowskim. Na jego mocy Rzeczpospolita nie tylko zrezygnowała z ziem, które odzyskała na początku wieku XVII, czyli Smoleńszczyzny, Siewierszczyzny i Czernihowszczyzny, ale oddała Moskwie wschodnią połowę Ukrainy. To była zasadnicza, fatalna zmiana. Przegraliśmy sprawę ukraińską. Rosja stała się europejskim imperium – dopiero w tym momencie.
Ktoś, kto ma połowę ziem ukraińskich, nie zadowoli się tym, będzie chciał wszystkie. Było jasne, że Rzeczpospolita przechodzi do rozpaczliwej defensywy. Wszyscy historycy, którzy analizują ten moment dziejowy, na czele ze Zbigniewem Wójcikiem, najwybitniejszym znawcą genezy rozejmu andruszowskiego i problemów kozacko-polsko-moskiewskich, zgadzają się, że to był jeden z najważniejszych i najbardziej brzemiennych w skutki aktów w historii geopolitycznej czarnomorsko-bałtyckiego międzymorza. Zatem przyjęcie tego momentu, czyli lat 1667–1668, za istotną cezurę nie wydaje mi się żadną ekstrawagancją, ale przyznaniem znaczenia wydarzeniom o fundamentalnym znaczeniu. Alternatywą była cezura roku 1648. Wtedy zaczyna się straszliwy zamęt w Rzeczypospolitej, walka o przeżycie, walka w ciągu kolejnych kilkunastu lat wyniszczająca, ale szczęśliwie wygrana w tym sensie przynajmniej, że obudzony duch obrony wspólnego domu nie pozwolił wtedy pogrzebać Rzeczypospolitej. To też wydawało mi się ważne, żeby tom kończył się właśnie tym wnioskiem, który wypływa ze wspomnianego wcześniej listu brandenburskiego elektora Fryderyka Wilhelma I, wyjątkowo przenikliwego polityka pruskiego, że Rzeczypospolitej nigdy nie można uznać za pokonaną.